Czas płynie nieubłaganie zapisując
kolejne karty historii. Mamy Nowy Rok. Kolejny rok, następny który
będzie przynosił zmiany. A jakie były lata poprzednie? jaki był
1912? a jaki 1812? a 1712? Siedlisko jest tak stare że można
spokojnie przyjąć że coś było, a mieszkający tu wtedy ludzie
dokonywali zmian i poprawek. Powstawały lub znikały budynki, sadzono drzewa lub siano rośliny. Kiedy dwór powstał był niewątpliwie
siedzibą rodzinną, potem często zmieniali się
właściciele, każdy coś dodawał lub odejmował. Aż dotrwaliśmy
do czasów współczesnych z całym tym bagażem z przeszłości. I
nie będę ukrywać że nie cały ten ładunek przedstawia niezwykłą
wartość estetyczną i historyczną. Druga połowa XX wieku
pozostawiła sporo budynków, bardzo praktycznych, acz pozostających
w dużym stopniu plamą na Moczarowym wizerunku. Nie chcę pisać o
wszystkich, choć było ich trochę, ale pozostawię to na „pisarskie
później”.
Dziś chcę opisać kopciuszka. Dość
dosłownego kopciuszka, wręcz kopciucha. Na tyłach ogrodu
południowego za żywopłotem grabowym została postawiona kotłownia
wraz z sortownią kwiatów a także pokojem „socjalnym” dla
pracowników. Całość dopełniały szklarnie i namioty foliowe. To naprawdę zamierzchłe czasy kiedy całość żyła własnym życiem.
Wiele lat obiekt stał i straszył, bo nie tylko nic się w nim nie
działo to jeszcze dodatkowo niezbyt urodziwy budynek popadał w
ruinę tracąc resztki przyzwoitego wyglądu.
Po grubo 20 latach szpecenia okolicy
nadszedł czas na zmianę czyli zadanie sobie pytania, co dalej
kotłownio?!
Rozebrać?
Najprościej, ale to rozwiązanie nie jest
pozbawione wad. Lepszy wróbel w garści niż kanarek na dachu, co
akurat pasuje do tej historii, o tyle, o ile patrzy się na nią
przez pryzmat prawa budowlanego.
Zdjęcie jeszcze z okresu budowy patio.
Pozostawienie w stanie „zastałym”
też trudne do przełknięcia.
Uwielbiam takie zadania, czym gorzej
coś wygląda i zupełnie nie rokuje na polepszenie stanu tym zadanie
wydaje się ciekawsze. W przypadku „kopciuszka” sprawa wyglądała
dokładnie w ten sposób. Milion słów a jeden obraz...
I bardziej z bliska z okresu opisywanej wcześniej powodzi.
To historia z cyklu mam cztery ściany
i dach więc mam już coś! Po czym okazuje się że z tych ścian, to
w sumie tylko żelbetonowy dach i nie do końca wszystkie ściany bo
część z nich jest w stanie samoistnego rozkładu. Ale brak wypełnienia na żelbetonowym „kopciuszku” nie robił wrażenia bo i tak cały
ciężar dachu rozkładał się na zbrojonych słupach.
W dawnych czasach budowanie lapidariów
w parkach romantycznych było w modzie. A jeśli do tego celu
wykorzystamy materiały z recyklingu to już w ogóle jest „modnie”
i to jak na nasze czasy.
I tak oto z połączenia miłości
mojej rodzicielki do murów pruskich i mojego zbieractwa starych
materiałów budowlanych, powstał „główny domek”. Nie ukrywam
że by ściany wyglądały na odpowiednio sfatygowane wiekiem,
własnoręcznie partoliłam murowanie frontowej ściany. Bo z
murarstwem nigdy nie miałam nic wspólnego więc „patyna” w moim
wykonaniu wyszła idealna, jakby murek pamiętał dwie ostatnie wojny
a jak się stoi blisko to i Zabory. Zresztą jak skończyłam moje działania artystyczne, które można prymitywnie nazwać murowaniem, doszłam do wniosku że aż za dobra ta rekonstrukcja bo tchnie taką przerysowaną atrapą muru jak taka cerata która udaje starą cegłę. Cegłę rozbiórkową, użytą na tą ścianę już przedstawiałam w postach z października.
Dachówka to „gruz” z remontowanej
w Warszawie kamienicy, idealna jak na okoliczność takiego remontu.
Daszek głównej chatki, robi na wszystkich wielkie wrażenie, bo
rzadko dachówka mocowana jest tak nisko by móc podziwiać jej
specyficzne i bardzo grawitacyjne metody montażu.
Oto cały przepis na lifting
kopciuszka. Jak na wyjściowy wygląd wydaje mi się że metamorfoza
była z korzyścią dla budynku. Pozostaje jednak zawsze pytanie o
zgodność z pozostałymi obiektami, ale to temat na inne rozważania,
i dziś nie chciałabym go poruszać. Pozostawię też bez odpowiedzi
co kryje „główny domek”. Niech będzie jeszcze kilka tajemnic
do odkrycia. No chyba że zajrzycie przez uchylone drzwi ;)
Wygląda prześlicznie!!!
OdpowiedzUsuńToż to przemiana kopciuszka w Księżnczkę :)
OdpowiedzUsuńŻeby tak nadać ścianie "patyny czasu" to trzeba umiejętności nie lada :)))
Serdecznie pozdrawiam
Jak tam maluszki ?
Rozrabiają ?
wyszło, jak w starych ogrodach angielskich z Gertrudą w tle :))))
OdpowiedzUsuńCzyżby za toaletą kryła się tam sauna?
Chylę czoło za umiejętność wpisania kopciucha w otoczenie, pięknie wyszło, czy to Domek ogrodnika? pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńTak mamy prawdziwą ogrodową dekorację z kopciuszka. Ale fasadowo bo tył kopciuszka wymaga jeszcze trochę pracy.
OdpowiedzUsuńAle nie ma w niej sauny ani domu ogrodnika. Sauna stałaby nieużywana jak znam życie a ogrodnika niestety nie mam więc domku nie muszę mu budować bo narzędzia trzymam w piwnicy ;)
Tak czy siak, efekt piorunujący! Z "gorzej niż z niczego" - cudeńko.
OdpowiedzUsuńJak to ogrodnik musi się znać na wszystkim ;) Efekt murarki imponujący :)
OdpowiedzUsuńCiekawy blog, z racji tego, że jestem absolwentką architektury krajobrazu, zagoszczę tu na dłużej.
OdpowiedzUsuń