czwartek, 19 grudnia 2013

Sezon z trzynastką w tle.


Ostatni mój post pojawił się w maju …tyle miesięcy milczenia…Pisałam go NIE ze stanowiska dowodzenia w Moczarowym Ogrodzie a z Grackich Aten. Wybrałam się tam na krótki urlop, który zapoczątkował wakacyjną serię i przysłużył się ciszy jaka zapanowała w blogowych pieleszach.

 A dziś znowu jestem w Atenach i skoro tamtym razem się udało usiąść i napisać post to i tym razem się uda BA!!! Może nawet spróbuję odczarować tą pustkę która zapadła na tyle miesięcy!!! Bo tak naprawdę nie chciałbym by blog usechł do cna, jak zaniedbana roślina w ciasnej doniczce.



Ale po kolei czas na skróconą spowiedź z miesięcy które minęły mi jakoś niespodziewanie szybko…
Jaki to był rok? Powiem Wam szczerze trudny ale na pewno nie zły. Mógł być gorszy bo ocierał się o ciężkie chwile, ale na szczęście finalnie wszystko kończyło się dobrze. Życie na huśtawce nie sprzyja jednak twórczości, choć jej nie wyklucza, mi jednak skrzydeł nie dodało. Zarówno jak chodzi o pisanie i rysowanie oraz ogrodowe manipulacje był rokiem straconym co najmniej w połowie. A szkoda!



Ale by nie zagłębiać się w czarnych wspomnieniach skupię się na ogrodzie bo to on jest TU najważniejszy. Kiedy na początku roku, o ile dobrze pamiętam w lutym, siedziałam na szklanką ciepłej herbaty i jakąś gazetą wnętrzarską, moją uwagę przykuł artykuł o pogodzie. Jak wiadomo każdy posiadacz ogrodu wie że ta może mu pomóc albo bardzo zaszkodzić. Nie pamiętam dokładnie treści i nie jest ona zbyt istotna w całości, ale przekaz był jasny, że te lato będzie burzliwe bo pewien prąd morski o słodkim imieniu el ninio namiesza jak się da.  Przeczytałam i uśmiechnęłam się pod nosem bo przypominało mi to wróżenie z fusów, w momencie kiedy trudno jest synoptykom przewidzieć pogodę na tydzień do przodu.

Na koniec maja i początek czerwca wybyłam się na wakacje i to był mój pierwszy porządny urlop od 6 lat! Najpierw w Grecji a potem na tropikalnej wyspie siedziałam jak na rozżarzonych węglach non stop sprawdzając prognozy dla Polski i z przerażeniem odkrywając że czerwiec to pora monsunowa!!! Co dziennie burza? El ninio oszalał!!! Kiedy wróciłam z urlopu i po tych dniach wolnych zobaczyłam swój ogród…to było doświadczenie również pełne emocji ;)
Moczarowy ogród zawsze jest pół dziki i nieokiełznany a jak mu się da taką okazję by się rozpasał, to on tylko czeka by to wykorzystać. Zachował się więc jak dobrze rozpuszczony bachor i postanowił ukarać mnie za absencję. Pomogła mu pogoda która dostarczała w dużych ilościach napojów do tej rozpusty.
A więc to co zobaczyłam po powrocie wydało mi się dziksze, zieleńsze oraz bogatsze w szczegóły niż nie jedna puszcza tropikalna, ale też ręce mi opadły, jak ja tego rozwydrzonego bachora doprowadzę do ładu i  składu oraz czy starczy mi sił?

Nie oszukujmy się popełniłam też kilka błędów które później dały o sobie znać, mój urlop w szczycie sezonu też do nich należał. Bagienko nawiedziło kilka plag i nieszczęść o czym właśnie spieszę Wam donieść.

Największe głupoty i problemy człowiek często ściąga sobie na głowę sam. Z działaniami ogrodowymi jest dokładnie tak samo jak z każdą inną aktywnością. Czasem wpadamy na jakiś „świetny” pomysł który ma nam zaoszczędzić pracy, czasu i pieniędzy a dzieje się zupełnie odwrotnie.
I ja w tym roku chciałam taki pomysł przetestować co okazało się totalną klapą. Wzorem ogrodów angielskich w których często rośliny cebulowe rosną na trawnikach tworząc piękne gęste łany postanowiłam moich trawników tak jak to robią Anglicy nie skosić, aż liście moich krokusów nie zżółkną. No i to był wielki błąd.
Już w połowie maja kiedy trawa wybujała a trawnik zaczął przypominać rozbuchaną łąkę zaczęłam się zastanawiać nad słusznością tego pomysłu, ale już  i tak było za późno na zmianę decyzji.
W czerwcu było jasne że nigdy więcej!!!
Oczywiście naszły mnie wtedy refleksje że Anglia ma ciut wcześniejszą wiosnę i w maju to akurat trawniki są już skoszone a u nas okres żółknięcia liści przeciąga się do czerwca i doprowadzenie murawy do normalnego stanu zajmuję zbyt dużo czasu….





Inną bolączką z jaką ciężko było sobie dać radę w tym roku to plagi owadów…mszyce rządziły w maju ale te jakoś chyba chłód i deszcze pogromiły za to komary ….komary zostały na znacznie dłużej. Nie pamiętam takiej inwazji tych uciążliwych krwiopijców. Były w tym roku tak straszne, że nie dały cieszyć się ogrodem, gorzej nie dały nic w nim zrobić. Były bardziej spokojne tylko w największe upały na słońcu. Ale w cieniu pozostając aktywne więc o porządkach, pieleniu, przycinaniu można było jedynie pomarzyć. A więc nawet wtedy kiedy mogłabym zacząć walkę z narastającym chaosem, pojawiały się koszmarne trudności w wyjściu z domu…
A jak nie komary to kleszcze, multum kleszczy i to zainfekowanych co najmniej babeszjozą o ludzkich wirusach i bakcylach na szczęście się nie przekonałam.
Pierwszy raz zastanawiałam się czy nie złamać mojej żelaznej zasady o nie stosowaniu chemii. Więc wyobrażacie sobie jak było źle? Chyba najgorzej miały moje psy które większość tego czasu przesiedziały w domu a i tak nie udało się ich ustrzec od złego.

A na domiar tego wszystkiego burze….w czerwcu prawie codzienne w lipcu tylko ciut lepiej. Nie pamiętam takiego roku by prognoza na 10 dni do przodu zakładała burze w każdy kolejny dzień. Jako posiadaczka starego parku, wysokich drzew, umieram ze strachu za każdym razem kiedy grzmi na horyzoncie.
W tym roku grzmiało, lało, łamało i niszczyło. Jedna z burz skończyła się tragicznie dla wielkiego konara starego kasztanowca, a co gorsze o mały włos i dla mnie.

Po każdej silnej burzy trzeba zrobić obchód czy wszystko wygląda na całe, co się połamało a co przewróciło. I tak też było po tej czerwcowej silnej burzy. Kiedy doszłam do powozowni usłyszałam trzaski. Brzmiało trochę jak wyładowania elektryczne. A okazało się że takie dźwięki wydawało pękające grube drzewo. Padający konar upadł metr ode mnie i gdyby nie to że odbił się jeszcze od dachu powozowni …nie byłoby najmniejszej szansy na jakikolwiek nowy wpis na Moczarowym Ogrodzie.
Sami zobaczcie....



Muszę to przyznać że tegoroczne lato ugotowało mnie na twardo i posypało suszonymi ziołami ;) 







Czekałam na spokojną długą ciepłą jesień w nostalgicznym klimacie kiedy to zrobię rachunek sumienia dlaczego w tym roku nic nie rosło tak jak bym chciała. Czemu nie udało mi się zrealizować planów na zasiewy i sadzonki bylinowe, oraz ogólnie obiecać sobie poprawę.




Ale nie był to rok zły dla ogrodu, nie można spisać go na straty. Drzewa miały gigantyczne przyrosty, krzewy radziły sobie równie dobrze. W sadzie nie był to rok jabłek ale za to takiego zatrzęsienia mirabelek i porzeczek nie pamiętam od lat. Pierwszy raz też zaowocowała mi brzoskwinia i to od razu tak obficie że aż uginała się pod owocami.






Kiedy minął magiczny próg października i wraz z jego początkiem pożegnałam do następnego lata całe łany słoneczników i kosmosu to wbrew pozorom odczułam ulgę. Pomyślałam sobie: to ja już państwu dziękuję, to teraz spokojnie posprzątam, nawiozę i już wystarczy na ten rok. Może przyjść zima ja mam dość!






Ale na szczęście zima wcale nie przyszła w październiku, nie zrobiła tego w listopadzie i chyba w grudniu też sobie odpuściła. Miałam swoją wymarzoną spokojną i nostalgiczną jesień z lukrową aurą i szumem spadających kolorowych liści. Ten miły finał spowodował że udało mi się znaleźć to co wydawało się zgubione.


Tak więc zapraszam ponownie do odwiedzin bo i ja melduję się na blogowym stanowisku.

środa, 29 maja 2013

Majowa bujność traw oraz lot nad majowym ogrodem.

Wiem wiem wiem. Nie było kontynuacji wiosennego raportu.
Ogród pięknieje z dnia na dzień a tu nie ma zdjęć....
Ale w zamian za ten deficyt mam dla Was coś szczególnego. Chce Was dziś zabrać na spacer po Moczarowym ogrodzie inaczej niż do tej pory. Pokazać Wam go z ptasiej perspektywy. Takiego ogrodu to nawet ja nie znam!
A jak tak popatrzę na niego z tej nieznanej strony to zaczynam rozumieć jaką gratką jest dla ptaków. Jak bardzo inny jest od tego który znam, choć z dołu również jest zielony i gęsty.
A więc przedstawiam Wam dzieło które powstało z pasji lotniczo-modelarskiej mojego brata oraz z obszernych zapasów jego innych talentów w tym montażu ;)))  W kadrach ogród Północny, Południowy oraz Wyspa i trochę widoków stawów.
Znajdziecie go klikając w link:

Spacer w koronach drzew ;))

No i jak? Jak Wam się spacer podobał? Ja byłam zachwycona spacerem nad dachem domu. Nie trzeba przechodzić na "drugą stronę" bytu, by poczuć się jak anioł. To cudowne że są takie zabawki, które dają tyle frajdy i pozwalają zmienić perspektywę oraz dodać odrobinę magi do codzienności.


A skoro już mamy taką nietypową trochę bajkową aurę to w niej pozostańmy.


Maj jest taki piękny w tym roku...no może bez tych ostatnich dni "jesiennych"
Kasztanowiec Księżniczka,  jak co roku obsypała się kwiatami, a potem posypała kwiatami okolicę, można było po nich chodzić jak po miękkim perskim dywanie.

Ogród nie przemarzł zimą, więc popisywał się masą kwitnących roślin. Dawno nie było tak barwnie w moczarowym ogrodzie.




Jak widać staram się w tym roku nie zapuścić Ogrodu Południowego, ale to trzeba okupić ciężką pracą...


Ale on też jest coraz piękniejszy więc się odpłaca z nawiązką. 





Wyspa, jak ostatnio co roku, zachwycała. Choć szczyt kwitnienia przypadł w te najcieplejsze majowe dni to i tak było obłędnie, szczególnie jak chodzi o zapach bzów....tylko te komary, które się starały człowieka żywcem zjeść.









Muszę przyznać że w tym roku bez marudzenia w ogrodzie zakwitło wszystko. Nawet te rośliny które nie co roku mnie rozpieszczają widokiem swoich kwiatów, raczyły być łaskawe. Do nich zalicza się na pewno kasztanowiec żółty. Za to byliny oszalały z ilością pąków i energią do życia. Oj szykuje się kolorowy czerwiec...





No i na deser znowu trochę lazuru w różnych odcieniach. 
Miłego długiego weekendu Wam życzę :)








wtorek, 30 kwietnia 2013

Raport z wiosennych działań ogrodowych

Dawno mnie tu nie było.... A dlaczego??? A dlatego że....

Przyszła ONA (wiosna) trochę spóźniona, roztargniona, zaspana i w tym roku leniwa ale jednak zaszczyciła nas wszystkim swoimi walorami - powiewem ciepła i życia. I wtedy obudził się ON (ogród) i jak tylko wychylił nos spod śniegowej pierzyny, zaczął wysyłać pierwsze żądania. W tym roku stał się wyjątkowo marudny i kapryśny oraz niecierpliwy. Wszystko chciał na raz i "na wczoraj". Opiel mnie, przytnij, nawieź, podlej, obsiej i posprzątaj.....NATYCHMIAST!!! Bo inaczej będę ciebie szantażował że: zachoruję, nie zakwitnę, zdziczeję, zbrzydnę i przyniosę ci wstyd. No i jak tu uprawiać takiego tyrana??? a do tego jak uprawiać go z sercem???



 Pod tą presją poświęciłam mu całą uwagę i czas. Oczywiście przy moczarowych areałach trudno się przy takiej wiośnie wyrobić ze wszystkimi potrzebnymi pracami. Mimo że bagienko pochłonęło mój cały wolny czas i energię, to ciągle lista rzeczy "do zrobienia natychmiast" jest długa, a pozycji na niej przybywa zamiast ubywać. Ehhh żeby doba była dłuższa i sił więcej....
Mam przez to kilka zaległych tematów w trakcie pisania których, tak zwanie film mi się urwał, bo dużo świeżego powietrza działa upajająco, aż nad to.

Ale czas spojrzeć ciut wstecz co się przez ten czas działo i jak bagienko przeistoczyło się z okresu trudnej urody po wiosenną świeżość delikatność i piękno.




Ostatnie moje doniesienia z frontu ogrodowego pokazywały moczary zasypane po uszy a oranżerię aż po dach. Niedługo później zrobiło się ciepło, i coraz cieplej, a cały ten śnieg zmieniał stan skupienia a wraz z tym procesem bagienko zaczynało być godne swojej nazwy.... Trudno było nie utopić się wychodząc z domu. Trawnik zamienił się w jezioro, droga przed domem w bagienny rów.




Ten moment w roku jest najtrudniejszy do przetrwania i spójrzmy prawdzie w oczy najbrzydszy. Wszystko jest takie szaro-bure, ścieżki są rozmiękłe, trawniki (a raczej moje chwastniki) są przyklapnięte i potargane a ich kolor daleki jest od zielonego. Trawa wydaje się być martwa, zielony jest jedynie mech, z którym z powodów różnych, nie walczę.



Za to niektóre ziółka przybierają takie barwy jak bluszczyk kurdybanek który o tej porze konkuruje z burakiem. Ten buraczany kolorek wygląda dość oryginalnie i z daleka przyciąga wzrok, choć można polemizować czy jest ładny.


Ale wracając do tematu, ciepełko które męczyło białe połacie oznaczało że ogród się obudzi i szybko, podlany duża ilością wody, zacznie nadrabiać zaległości.
Czując co się święci,  rzuciłam się w wir prac ogrodowych.
Jak co roku sprzątanie.


A kiedy tak człowiek siedzi z nosem przy ziemi i wydaje mu się że przyroda jeszcze śpi to niespodziewanie odwiedzają go różni goście: biedronki, biegacze oraz taka pięknooka grzebiuszka.




Kiedy tylko ziemia i powietrze ogrzało się do przyzwoitych temperatur zakwitły krokusy. Zakwitły pięknie i masowo, na trawnikach, rabatach i w krzakach.








Jak tylko pojawiło się coś kolorowego i coś smacznego znaleźli się amatorzy tego jedzonka. Tacy typowi i tacy mniej typowi ...sami zobaczcie ;)





Widać krokusy są smaczne, a z drugiej strony po takiej zimie wszystko staje się jadalne... Na liście winnych są moje ogrodowe kury, czyli dzikie bażanty, które pracowicie karmiłam całą zimę.

A ogród z dnia na dzień się poprawiał i nabierał barw...



Nie ukrywam że robił to wolno. A ja byłam już bardzo stęskniona jakiegoś koloru więc skończyło się wizytą w miejscu rozpusty.A jak na takie miejsce przystało, czekały tam różne pokusy takie małe...




Ja już jestem monotonna znowu kolory błękitne....



ciut większe...


oraz takie wielkie, rzekłabym nawet gigantyczne...



O tej pokusie jeszcze coś napiszę, bo trudno by umknęła uwadze.
A tym czasem zmykam by dalej grzebać w ogrodzie i zdawać relację już na bieżąco.

Chciałabym bardzo podziękować za wyróżnienie, komentarze i waszą obecność w czasie mojej nieobecności blogowej. Ale chyba Wy miłośnicy wszelkiej zieloności wiecie że wiosna trudna i pracowita dla ogrodnika jest, a jak ktoś żyje w czasach kiedy służba wzięła permanentne wolne, to męczy się sam ;)

Pozdrawiam Was bardzo serdecznie i wiosennie !!!!