piątek, 8 lutego 2013

Historia Wyspy



Wiem że post będzie długi ale tak mi się go pisałoooo i pisałoooo... jednak warto doczytać do końca ;)

Od czegoś zawsze trzeba zacząć, gdzieś musi być wielki początek. Więc dziś powspominam odległe w czasie „ogrodowe działania”. Czyli post z serii dawno dawno temu na dzikim zachodzie a dokładnie na Wyspie.
Rok 2003


Ale zacznę od dawniej niż dawno, czyli od czasów kiedy nie było mnie na świecie!

Wyspa, bo o niej będzie mowa, to twór stary, starszy niż dwór i drzewa w parku. Otoczona wodą rzeki i starorzecza była jak pilnie strzeżona przez bagna twierdza.


Nie wiem kiedy dokładnie powstał na niej park ale myślę że było to działanie trochę zamierzone a trochę proces naturalny. Tak czy inaczej w XIX wieku i na początku XX park był już porządnym drzewostanem. Na wyspę prowadził most i podobno znajdowała się na nim altana w kształcie pagody. A w wodzie okalającej pływały tak okazałe ryby że polowano na nie ze śrutówki.
Obrzeża założenia stanowiły lipy i kasztanowce zaś wnętrze porastały drzewa iglaste i liściaste. Wśród nich na pewno były świerki i sosny wejmutki, bo pozostałości takiego układu są widoczne do dziś. Ostał się jeden świerk który na dodatek ma zupełnie łysy czubek. Chyba z rozpaczy tak wyłysiał, dając lokalnym ptaszydłom wymarzony punkt obserwacyjny.



Niestety park na wyspie nie przetrwał do moich czasów. Za sprawą różnych zawirowań majątkowych i historycznych. Moczary należały do różnych ludzi. Jedni z nich byli rozumni, inni niekoniecznie. W czasach bardziej współczesnych, myślę o latach 60 XX wieku, czyli około 50 lat temu, wyspa stała się świadkiem wielkiej zbrodni. Za sprawą jednego z ówczesnych właścicieli, pana K. który wyciął wielkie rosnące na niej drzewa ogałacając środek.

Kiedy w latach 70 nastała era mojej rodziny. Ojciec był zmuszony posprzątać pozostałości tej bestialskiej rzezi. Karpy drzew były tak wielkie, że by je usunąć trzeba było użyć gigantycznego spychacza a potem podpalić. Podobno paliły się kilka miesięcy. Wyciętych drzew pan K. nie był w stanie przetransportować z wyspy więc ich martwe cielska, usuwane były kolejne lata. Chodziły słuchy że były to lipy, które stanowiły trzon parku. Ale mam pewne podejrzenia że mogły to być jesiony. Niestety już się tego nie dowiem. Myślę że te lipy nie były jedynymi ofiarami, bo nasadzenie zawierało więcej drzew, choć część z nich mogła nie przeżyć rozpędzających się od zachodu wiatrów lub być mniejszych gabarytów i zostać usunięta wcześniej np. na opał. Bo w czasach powojennych utylitarność rzeczy górowała nad ich wartością estetyczną...po co komu drzewa w zimie?
Potem następował powolny upadek parku- już nie parku, zawalił się stary most, wyspa zdewastowana i zdegradowana popadła w zapomnienie.


By pójść na spacer trzeba było obejść cały staw Podkowę by cienkim przesmykiem nad rzeką dostać się na słoneczną platformę wyspy. Która na skutek regulacji opływającej jej rzeki, straciła swoją półokrągłą formę i od strony Utraty znacząco się spłaszczyła.


Odkąd ja ją pamiętam była taką smutną pustynią, porośniętą miękką turzycą która kładła się jak cienkie włosy na jej łysinie. Na środku zaś rosła sosna wejmutka smukła jak zapałka, o koronie w kształcie chorągiewki. Brzegi od wschodu zajmowały lipy i jeden piękny kasztanowiec zwany księżniczką. Ziemia pod stopami była ubita i twarda jak skała dlatego roślinność prezentowała się wyjątkowo skromie.

Można było nic nie zmieniać, ale wtedy wpadłam na pomysł że „ja chce parku” takiego z wysokimi drzewami, cienistego i pachnącego, wyspy zieleni i szczęśliwości. Miałam wizję ścian z bzu i miejsca do gniazdowania dla chóru słowików. Alejek z krzewów okalających wysokie drzewa. Poza tym, stawało się dla mnie jasne że stare drzewa w parku potrzebują jakiegoś pasa wiatrochronnego.
Byłam wtedy bardzo „młodziutka”, i nie posiadałam żadnej specjalnej wiedzy ogrodniczej, odpowiedniego sprzętu oraz pieniędzy na zakup sadzonek wymarzonych drzew i krzewów. To było 16 lat temu.....

Rodzina podeszła do pomysłu z duuuuużą rezerwą. Chyba nikt nie wierzył że dziecko się uprze i zrobi. A we mnie kiełkował duch szalonego ogrodnika. Był marzec 1997 roku, zimno i strasznie wietrznie, kiedy rozpoczęłam zasiedlanie ugoru. Szło niesamowicie opornie, bo ziemia i ta turzyca były nie do przebicia szpadlem, używanym pierwotnie do mieszania cementu, więc takim w „dobrym gatunku i kondycji”.
Jako sadzonki mojej ściany bzu posłużył odrosty wszystkich lilaków z ogrodu i okolic. Trudno powiedzieć bym je wykopała, one raczej były wyrwane z korzeniami. Zaś do zadrzewiania użyłam, samosiejki grabów, brzozy, kasztanowców i lip znalezione po różnych kątach moczarowego bagienka. Co było podyktowane założeniem że na wyspie ma rosnąć to co w całym parku.
Może byłoby łatwiej gdyby nie ten feralny szpadel a może i nie. Ale prawdziwego szaleńca i kiepska łopata nie zniechęci. Plan był prosty a właściwie okrągły. Na środku wyspy miały rosnąć drzewa zaś całość miała okalać „bzowa alejka” z lilaków i śnieguliczki. Z kolei, od strony rzeki planowana była słoneczna polana.

Siedziałam tak z nosem przy ziemi rozrywając dań by w jej zagłębienie wepchnąć wyrwane spod lilaków odrosty korzeniowe, gdy nagle zerwała się straszna wichura. Coś mnie tknęło by wrócić do domu, kiedy nagły podmuch wiatru na moich oczach złamał sosnę wejmutkę niczym trzcinkę. Stałam tam jak wryta, bo sosna upadając pogrzebała pod sobą mój wspaniały szpadel!!!
To był dla mnie wielki cios, bo było to drzewo wyjątkowe i stanowiło jedno z moich ulubionych na terenie. Rodziło długie, piękne szyszki, oblane życicą niczym lukrem, a jego igły były miękkie i srebrzyste. Nie dawała mi też spokoju świadomość że o mały włos nie poległabym na froncie wraz ze szpadlem.
Oto co mi z niej zostało...kikut.



Po dłuższej przerwie wróciłam do sadzenia swojego parku ale już z zdecydowanie mniejszym entuzjazmem.


Od wiosny 1997 roku zaczęło się odliczanie czasu. Krzewy rosły marnie, powiedziałabym że stały w miejscu. Drzewa miały przyrosty roczne kilku milimetrowej długości, co było wyczynem wręcz obłędnym. Miałam więc gruntową uprawę bonzai i to bez konieczności korygującego cięcia.
Po paru latach dorobiłam się ;) środków, by dokupić kilka okazów drzew oraz krzewów. Na wyspie z fanfarami został posadzony sporych rozmiarów wiąz, jawor, buk, sosny czarne i lipy, w tym jedna wielkolistna, oraz kilka szlachetnych lilaków, róża pomarszczona, oliwnik oraz derenie. Wszystkie rośliny były teoretycznie dopasowane do warunków panujących na wyspie, czyli znoszące słabą ziemię, suszę i silne nasłonecznienie. Ale nie zmieniało to faktu, że dalej wszystko stało w miejscu zamiast rosnąć. Mijały kolejne lata, biegałam z kubłami wody, podsypywałam korą i nawozami, a wszystko dalej rosło jak kawał chleba u gęby.

W 2005 roku krzewy miały 8 lat i ledwo wystawały ponad ziemię, ale delikatnie się zagęściły i zaczęły kwitnąć. To był niewyobrażalny sukces. Stało się jasne, że coś się zmieniło bezpowrotnie. Turzyca powoli zanikała, a ziemia wyraźnie się rozluźniła. Wyspa przestawała być suchą i skutą skorupą. 

2005 rok











W tym samym roku został odtworzony mostek i nagle zyskaliśmy nowy salon ogrodowy, nie trzeba było już biegać dookoła. To co odległe stało się na wyciągnięcie ręki lub nogi jak kto woli.



To wszystko sprawiło że łatwiej się było przyszłym parkiem opiekować. I dwa kolejne sezony wystarczyły by rośliny drgnęły do góry a potem wręcz wystrzeliły. Grunt na wyspie przeszedł metamorfozę, z racji pojawiającej się materii organicznej, tej przynoszonej pod krzewy oraz samych opadających liści, zaczął utrzymywać więcej wilgoci, ruszyły wszystkie pozytywne mechanizmy biologiczne. I w kolejnych latach, zazieleniła się, soczystą, różnorodną zielenią i pojawiły się na niej nawet pokrzywy!



Minęło tyle lat odkąd gro krzewów i drzew zapuściło korzenie na wyspie. Nie obyło się bez wpadek i błędów. Do najczęstszych gaf jakie popełniają niewprawieni ogrodnicy, zalicza się sadzenie roślin za gęsto. Nie uniknęłam tego błędu niestety. Teraz kiedy wszystkie posadzone krzewy i drzewa urosły, widać że są zbyt blisko siebie. Trudno, już tego nie zmienię. Teraz kiedy środek wyspy w słoneczne dni tonie w cieniu trudno uwierzyć że nie tak dawno nie było tu nic....







Największą radość czuję w maju kiedy wszystkie krzewy lilaków pokrywają się mnóstwem kwiatów.





Kiedyś się tego parku doczekam, czas galopuje i akurat tu na wyspie z korzyścią dla ekosystemu. Mogę nawet powiedzieć że jestem z siebie dumna że tak wcześnie o tym pomyślałam bo mam szanse dłużej się tym cieszyć. Choć takich drzew jakie tam były, chyba nie mam szansy doczekać.
Będę jeszcze na wyspę powracać w przyszłości bo wiąże się z nią kilka ciekawych opowieści których nie opisałam tym razem. Ale gdybym to zrobiła wyszła by z tego powieść ;)



29 komentarzy:

  1. O! już koniec? szkoda... czytało się cudownie ;-) fascynująca mogłaby być ta powieść ;)
    Wyspa potrzebowała po prostu czasu i... miłości, aby wrócić do życia.
    Ale jednego nie rozumiem: na ch* pan K. wycinał te drzewa?! skoro zostawił je tam, gdzie padły, nawet ich nie użył?! Przeszkadzały mu??
    pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano nikt nie może zrozumieć po co wyciął, on miał dwie idee przewodnie
      1.budowa obory, ciął nawet okna z dworu w tym celu.
      2.Wyzysk miejsca do cna ze wszystkiego co się dało.
      To był bardzo prosty człowiek zresztą nie anonimowy, kupił bagienko za pieniądze swoje brata który siedział w więzieniu za aferę gospodarczą. Pisały o tym gazety w latach 60' ;)
      Jego po prostu nic nie obchodziło, może potrzebował opału? a może miał jedynie odpał ;)
      Nie mógł ruszyć drzew bo były zbyt duże i w tamtym czasie nie było takiej możliwości bo dookoła było bagno, rzeka była nieuregulowana. Udało się to posprzątać w momencie regulacji rzeki.

      Usuń
  2. Nie ma to jak uparta kobieta;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś konsekwentna :-)
    Piękna wyspa, szczególnie latem bym lubiła ją odwiedzać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja na niej bywa kilka razy dziennie bo to miejsce szaleństw dla moich psiaków ;) W lato jest miłe ale wiosną najpiękniejsze

      Usuń
  4. Miłość do zielonego + upór kobiety i cud gotowy :)
    Też po przeczytaniu pomyślałam, że już , że to już wszystko a miało być dłuugo :)
    Znam to uczucie, gdy dużo pracy i wody kosztuje każdy kwitnący kwiatek bzu. Też posadziliśmy bez z odzysku wzdłuż płotu, na glinie i żużlu. Przez pięć lat ma 80 cm wzrostu.:)))
    Jaka radość gdy zakwitł :)))
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj wyobrażam sobie jak się napracowaliście na tym żużlu na te kwiaty ;) 80 cm to ja uzyskałam po 8 latach!!! ale potem jakoś tak wystrzeliły te krzewy.
      Kurczę mogłam napisać drugie tyle :)) może szkoda że cięłam ten tekst na długie wieczory zimowe ;)

      Usuń
    2. Szkoda ;-)
      Ale zawsze możesz napisać jeszcze.

      Usuń
    3. Napiszę jeszcze ;) obiecuję!

      Usuń
  5. Fajna opowieść... Aniu spędziłam własnie upojną godzine nad mapą i cóż się okazuje. Jasteśmy prawie ogrodniczymi sąsiadkami. Tylko moja "posiadłość" ma wielkość 300m2, ale nie przeszkadza mi to ciszyć sie ogrodnictwem. Czy wpuszczasz do swojego ogrodu obcych? Z miłą przyjemnością bym sie wprosiła.
    EG

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie dawałam Ci spokoju? Wpuszczam obcych-nie obcych ;) Proszę napisz do mnie na kontakt starej oranżerii (znajdziesz na stronie) to się umówimy dokładnie :)

      Usuń
  6. Czyli i dla moich maluchów jest nadzija- że za kilka lat i one strzela.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też rosną na słabej glebie?
      Nadzieja zawsze jest ;) ja musiałam poczekać prawie 10 lat

      Usuń
    2. Szczerze- to ja jestem taka zielona w ogrodnictwie ze az wstyd. Mam glebe gliniasta, malusi ogród i na dodatek około 100 kg psów do niszczenia hihih. No nie jst to piach, ale ja bym chciała szybciej i juz takie wiiiieeeelkie drzewa

      Usuń
    3. Gliniasta gleba jest zupełnie fajna ;) lepsza niż piach!!! Trzeba ją ciut rozluźniać kompostem i naprawdę wszystko powinno rosnąć. Z własnego doświadczenia Ci powiem że lepsze małe i średnie drzewa i krzaki niż wielkie które słabo się przyjmują i potrafią też stanąć w miejscu zamiast rosnąć.
      A co do 100kg psów do niszczenia to ja mam 320kg psów do niszczenia ale o dziwo więcej z nich pożytku niż strat ;)

      Usuń
  7. Ciekawa historia. Mogłabym napisać, że bardzo mi bliska, bo też zastaliśmy podobne pobojowisko z mężem 2 lata temu w siedlisku po jego pradziadkach. Najbardziej bolał mnie widok wielkich pni po drzewach, wyciętego starego sadu, nadpalonych pni jabłoni. To co uratowaliśmy osiedlając się tu, to niewiele ale jednak.Odbudowa takiego drzewostanu trwa dziesiątki lat. Masz szansę jeszcze zobaczyć swoją pracę. My już mamy mniej czasu :)Podziwiam Twój zapał i upór. Jesteś wspaniałym przykładem dla młodych ludzi,że można robić pożyteczne i wielkie rzeczy i wcale nie trzeba daleko szukać spełnienia. Pozdrawiam serdecznie Monika

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wierzę że widok tych pni Ciebie bolał, ja na szczęście nie widziałam tych wyciętych lip. Niestety drzewa wycina się szybko a czeka się na nowe długie lata.
      A spełnienia można szukać blisko i daleko ważne by je znaleźć.

      Usuń
  8. Uwielbiam oliwniki- ich niesamowity zapach.
    Udało Ci się zrealizować marzenie- spełniają się, prawda? Wymaga to czasu, ale można.
    Czas posadzić nowa wejmutkę. Co o tym myślisz ?
    Ja osobiście ubarwniłabym brzeg rzeki roślinami błotnymi i nadwodnymi , rodzimego pochodzenia, choć i obcego pochodzenia są śliczne.
    Dostałaby wyspa lekkości ich kwiecia.
    Jakie jest Twoje zdanie ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy spełniłam marzenie myślę że je spełniam...proces trwa.

      Co do sosny wejmutki to były już 3 próby, niestety za każdym razem dopadała je rdza wejmutkowo-porzeczkowa i w końcu zamierały :( Bardzo chciałam mieć kolejną taką sosnę.

      A co do brzegu rzeki to nie jest on do "ukwiecenia" bo w tym miejscu rzeka płynie w bardzo głębokim korycie o wysokości 3 metrów. Może tego nie widać bo rośnie trzcina. Ale w czasie wiosennych roztopów czy mocnych deszczy to koryto się wypełnia wodą więc do typu zagospodarowania się nie nadaje. Od takich zabaw mam brzegi stawu Podkowy i na tym poprzestanę ;) W szaleństwie trzeba się ciut ograniczać!

      Usuń
  9. Niesamowita historia! przeczytałam jednym tchem!
    Trafiłam tu po programie "Maja w ogrodzie" bo mnie moczarowy ogród urzekł! I jakież było moje zaskoczenie, że jestem na "liście blogów"
    Pozdrawiam ciepło i życzę by cały czas marzenia się spełniały i by ciągle było coś do zrobienia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hihihi tak to bywa, a ja Ciebie podglądam blogowo od dłuższego czasu choć miałaś przerwę w związku z macierzyństwem ;)

      Jak chodzi o moczarowy to tu zawsze będzie coś do zrobienia, a marzenia które się spełniają nich się spełniają, choć mam nadzieję że spełnią się jeszcze te niezrealizowane ;)

      Usuń
  10. Aniu - dodajesz wiary takimi postami.

    Siedlisko nasze wymaga masę pracy. Tylko nie wiemy co najpierw. Koniecznie musimy zasadzenia drzew zrobić, mamy sporo już sporawych lip samosiejek, ale chcielibyśmy inne, krzewy różne i owocowe drzewka.

    I jak czytam Twoje opowieści i widzę efekty Twoich zmagań na zdjęciach, to mi się chce.

    Buziaki za wsparcie.

    PS. Laptok działa, net też.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od drzew warto zacząć bo się na nie czeka długo. Krzewy zawsze można dosadzić ;)

      Cieszę się że laptopik działa i czekam na zaległe posty u Ciebie ;) Mój jak widać (mogę dodawać komentarze) też zaczął!

      Usuń
  11. Wspaniała opowieść!
    Ciepłe pozdrowienia :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Kiedyś od mojej Mądrej Przyjaciółki usłyszałam, że drzewa należy sadzić, gdy się jest bardzo młodym, żeby zdążyć zobaczyć, jak się rozrastają, tylko, że młodzi o tym nie wiedzą... Dobrze, że Ty wiesz. Piękna opowieść i niech Ci Twoje drzewa rosną!

    OdpowiedzUsuń
  13. zapraszam na link party :)będzie mi bardzo miło jeśli weźmiesz udział;)
    www.speckled-fawn.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  14. Nieustannie podziwiam..i pozdrawiam,to Twoje miejsce na ziemi jest zaczarowane :))

    OdpowiedzUsuń