środa, 27 lutego 2013

Blisko, coraz bliżej

Wczoraj wyściubiłam nos z domu i ze zdziwieniem odkryłam że coś w przyrodzie drgnęło. Powietrze było jakieś inne, a ciepłe, lepkie światło, nisko nad horyzontem wiszącego słońca, otulało okolice. Sikorki radośnie cwierkały w krzakach. Czyżby to przedwiośnie?
Ostatnie dni minęły mi na sprawach zdecydowanie odległych od ogrodowych, choć zazębiających się w pewien sposób o temat. I nim się spostrzegłam luty mi umknął. W międzyczasie ogród rozmarzał i stawał się wiosenny by później zamarznąć i powrócić do wersji zimowej. 
Kiedy już tchnęło wiosną i wszystkie cebulowe rośliny wychylały się spod śniegu wydawało się że wiosna stoi na progu.




Ale po chwili ogród zmieniał wystrój....no i było zdecydowanie mniej optymistycznie, za to jak pięknie!!




A potem spadało z nieba jeszcze więcej białego puchu i grzebało nadzieję na szybkie rozpoczęcie prac w ogrodzie.




Zima jest niewątpliwie piękna jak jest śnieżna i łagodna. W tym roku doceniałam ten spokój jaki dawały pokłady śniegu pod którymi spokojnie spały wszystkie wrażliwe i mniej wrażliwe rośliny. Ale już tak jest, że jak za oknem hula zima, można się zająć czymś pożytecznym. Dla przykładu, coś posiać lub poszukać oznak życia w doniczkach w oranżeryjce albo zrobić zaległe porządki tu i ówdzie. Jak każdy ogrodnik w lutym na "głodzie zimowym" czymś ręce trzeba zająć. A te ostatnie tygodnie zimy aż się proszą o jakąś działalność.
Druga połowa lutego to dobry czas by wysiać nasiona pnączy które długo kiełkują. To taki przedsmak prac ogrodowych, kiedy znowu trzeba pobabrać się w ziemi....

 

 Nasiona warto namoczyć w ciepłej wodzie co najmniej 24h, po czym zadomowić w małych doniczkach z odpowiednią mieszanką ziemi.



 Te małe czarne kuleczki to własnoręcznie zebrane w zeszłym sezonie nasionka thunbergii i cardiospermum.
Cardiospermum ma pewną magiczną cechę, zachowuje zdolność kiełkowania nawet 10 lat! Pierwszy raz kiedy je wysiewałam, uzyskałam sadzonki z nasion przeterminowanych, bagatela, 8 lat!!! To się nazywa chęć przetrwania mimo wszystko.

 
Takie ziemne zabawy w ogrodnika sprawiają że zaczynam czuć wiosenny klimat. Choć w tym roku czekam na wiosnę bardzo spokojnie i pokornie to jednak wszystkie jej oznaki wyjątkowo mnie cieszą.
Z serii nadchodzi nowe...odchodzi stare (oby)




 Mamy taką tradycję że dekoracje świąteczne zdejmujemy w popielec. Wiszą więc sobie długo jako kolorowe przecinki w zimowej szarości. Jak opisywałam Wam w grudniu powstawanie tych dekoracji, zaznaczałam że będą w tym roku eko. No i faktycznie były na tyle eko że ptaki nie przestawały w nich buszować. Kiedy jabłka przemarzły na girlandach i wiankach zrobiły się bardzo smaczne.... a kiedy rozmarzały pokrywały się pięknym lodowym lukrem.


Powinnam tą girlandę już dawno zdjęć, ale nie mam serca bo obywatel kwiczoł upatrzył ją sobie jako wymarzone miejsce do siedzenia i biesiadowania. Z niechęcią się zrywa jak podchodzę do ganku i oczywiście nie szczędzi mi pretensji że go zmuszam do zmiany postoju.


  Ale wokoło wszystko się zmienia i powoli ożywa, czas się pożegnać z zimowym wystrojem i rozpocząć nowy rozdział, nawet ku rozpaczy kwiczoła.
W oranżeryjce rośliny odczuwają skutki wydłużania się dnia i  puszczają nowe pędy.
Na pierwszym miejscu w wyścigu o miano najzieleńszej na przedwiośniu panie: hortensje i fuksje.



Nawet choinka postanowiła się zazielenić świeżą wiosenną zielenią.... Zaraz będzie i czas na nią.... choć karnawał był w tym roku taki krótki że trudno nam było się z nią rozstać w środę popielcową. Ale myślę że to są ostatnie dni tej pięknej dekoracji i do przyszłych Świąt trzeba będzie poczekać na nową. Nie spieszymy się z rozbieraniem dopóki w ogrodzie jest śnieg. Ale kiedy ten powoli znika czas i na inne relikty zimy...

 
Wszystko wskazuje na to że wiosna jednak nadchodzi. 
Kiedy wczoraj zobaczyłam te piękne przebiśniegi a w powietrzu nad moją głową latały jakieś drobne muszki to trudno było się oprzeć wrażeniu że to już.






Narcyze coraz bardziej zielone ;)

Prymulki są tak zielone jakby był kwiecień. 


Oczar szaleje, choć w tym roku był bardzo ostrożny i rozwija swoje płatki dopiero teraz, widać zeszła zima pozostała mu w pamięci....

 

A do tego jeszcze te kotki na wierzbach...
 Wiosenne prawda?



 W koronach drzew też ożywienie.... takie że trzeba na głowę uważać, bo można zarwać np szyszką ;) Bo ktoś się tak energicznie pożywia.


Byle do wiosny ;)

piątek, 8 lutego 2013

Historia Wyspy



Wiem że post będzie długi ale tak mi się go pisałoooo i pisałoooo... jednak warto doczytać do końca ;)

Od czegoś zawsze trzeba zacząć, gdzieś musi być wielki początek. Więc dziś powspominam odległe w czasie „ogrodowe działania”. Czyli post z serii dawno dawno temu na dzikim zachodzie a dokładnie na Wyspie.
Rok 2003


Ale zacznę od dawniej niż dawno, czyli od czasów kiedy nie było mnie na świecie!

Wyspa, bo o niej będzie mowa, to twór stary, starszy niż dwór i drzewa w parku. Otoczona wodą rzeki i starorzecza była jak pilnie strzeżona przez bagna twierdza.


Nie wiem kiedy dokładnie powstał na niej park ale myślę że było to działanie trochę zamierzone a trochę proces naturalny. Tak czy inaczej w XIX wieku i na początku XX park był już porządnym drzewostanem. Na wyspę prowadził most i podobno znajdowała się na nim altana w kształcie pagody. A w wodzie okalającej pływały tak okazałe ryby że polowano na nie ze śrutówki.
Obrzeża założenia stanowiły lipy i kasztanowce zaś wnętrze porastały drzewa iglaste i liściaste. Wśród nich na pewno były świerki i sosny wejmutki, bo pozostałości takiego układu są widoczne do dziś. Ostał się jeden świerk który na dodatek ma zupełnie łysy czubek. Chyba z rozpaczy tak wyłysiał, dając lokalnym ptaszydłom wymarzony punkt obserwacyjny.



Niestety park na wyspie nie przetrwał do moich czasów. Za sprawą różnych zawirowań majątkowych i historycznych. Moczary należały do różnych ludzi. Jedni z nich byli rozumni, inni niekoniecznie. W czasach bardziej współczesnych, myślę o latach 60 XX wieku, czyli około 50 lat temu, wyspa stała się świadkiem wielkiej zbrodni. Za sprawą jednego z ówczesnych właścicieli, pana K. który wyciął wielkie rosnące na niej drzewa ogałacając środek.

Kiedy w latach 70 nastała era mojej rodziny. Ojciec był zmuszony posprzątać pozostałości tej bestialskiej rzezi. Karpy drzew były tak wielkie, że by je usunąć trzeba było użyć gigantycznego spychacza a potem podpalić. Podobno paliły się kilka miesięcy. Wyciętych drzew pan K. nie był w stanie przetransportować z wyspy więc ich martwe cielska, usuwane były kolejne lata. Chodziły słuchy że były to lipy, które stanowiły trzon parku. Ale mam pewne podejrzenia że mogły to być jesiony. Niestety już się tego nie dowiem. Myślę że te lipy nie były jedynymi ofiarami, bo nasadzenie zawierało więcej drzew, choć część z nich mogła nie przeżyć rozpędzających się od zachodu wiatrów lub być mniejszych gabarytów i zostać usunięta wcześniej np. na opał. Bo w czasach powojennych utylitarność rzeczy górowała nad ich wartością estetyczną...po co komu drzewa w zimie?
Potem następował powolny upadek parku- już nie parku, zawalił się stary most, wyspa zdewastowana i zdegradowana popadła w zapomnienie.


By pójść na spacer trzeba było obejść cały staw Podkowę by cienkim przesmykiem nad rzeką dostać się na słoneczną platformę wyspy. Która na skutek regulacji opływającej jej rzeki, straciła swoją półokrągłą formę i od strony Utraty znacząco się spłaszczyła.


Odkąd ja ją pamiętam była taką smutną pustynią, porośniętą miękką turzycą która kładła się jak cienkie włosy na jej łysinie. Na środku zaś rosła sosna wejmutka smukła jak zapałka, o koronie w kształcie chorągiewki. Brzegi od wschodu zajmowały lipy i jeden piękny kasztanowiec zwany księżniczką. Ziemia pod stopami była ubita i twarda jak skała dlatego roślinność prezentowała się wyjątkowo skromie.

Można było nic nie zmieniać, ale wtedy wpadłam na pomysł że „ja chce parku” takiego z wysokimi drzewami, cienistego i pachnącego, wyspy zieleni i szczęśliwości. Miałam wizję ścian z bzu i miejsca do gniazdowania dla chóru słowików. Alejek z krzewów okalających wysokie drzewa. Poza tym, stawało się dla mnie jasne że stare drzewa w parku potrzebują jakiegoś pasa wiatrochronnego.
Byłam wtedy bardzo „młodziutka”, i nie posiadałam żadnej specjalnej wiedzy ogrodniczej, odpowiedniego sprzętu oraz pieniędzy na zakup sadzonek wymarzonych drzew i krzewów. To było 16 lat temu.....

Rodzina podeszła do pomysłu z duuuuużą rezerwą. Chyba nikt nie wierzył że dziecko się uprze i zrobi. A we mnie kiełkował duch szalonego ogrodnika. Był marzec 1997 roku, zimno i strasznie wietrznie, kiedy rozpoczęłam zasiedlanie ugoru. Szło niesamowicie opornie, bo ziemia i ta turzyca były nie do przebicia szpadlem, używanym pierwotnie do mieszania cementu, więc takim w „dobrym gatunku i kondycji”.
Jako sadzonki mojej ściany bzu posłużył odrosty wszystkich lilaków z ogrodu i okolic. Trudno powiedzieć bym je wykopała, one raczej były wyrwane z korzeniami. Zaś do zadrzewiania użyłam, samosiejki grabów, brzozy, kasztanowców i lip znalezione po różnych kątach moczarowego bagienka. Co było podyktowane założeniem że na wyspie ma rosnąć to co w całym parku.
Może byłoby łatwiej gdyby nie ten feralny szpadel a może i nie. Ale prawdziwego szaleńca i kiepska łopata nie zniechęci. Plan był prosty a właściwie okrągły. Na środku wyspy miały rosnąć drzewa zaś całość miała okalać „bzowa alejka” z lilaków i śnieguliczki. Z kolei, od strony rzeki planowana była słoneczna polana.

Siedziałam tak z nosem przy ziemi rozrywając dań by w jej zagłębienie wepchnąć wyrwane spod lilaków odrosty korzeniowe, gdy nagle zerwała się straszna wichura. Coś mnie tknęło by wrócić do domu, kiedy nagły podmuch wiatru na moich oczach złamał sosnę wejmutkę niczym trzcinkę. Stałam tam jak wryta, bo sosna upadając pogrzebała pod sobą mój wspaniały szpadel!!!
To był dla mnie wielki cios, bo było to drzewo wyjątkowe i stanowiło jedno z moich ulubionych na terenie. Rodziło długie, piękne szyszki, oblane życicą niczym lukrem, a jego igły były miękkie i srebrzyste. Nie dawała mi też spokoju świadomość że o mały włos nie poległabym na froncie wraz ze szpadlem.
Oto co mi z niej zostało...kikut.



Po dłuższej przerwie wróciłam do sadzenia swojego parku ale już z zdecydowanie mniejszym entuzjazmem.


Od wiosny 1997 roku zaczęło się odliczanie czasu. Krzewy rosły marnie, powiedziałabym że stały w miejscu. Drzewa miały przyrosty roczne kilku milimetrowej długości, co było wyczynem wręcz obłędnym. Miałam więc gruntową uprawę bonzai i to bez konieczności korygującego cięcia.
Po paru latach dorobiłam się ;) środków, by dokupić kilka okazów drzew oraz krzewów. Na wyspie z fanfarami został posadzony sporych rozmiarów wiąz, jawor, buk, sosny czarne i lipy, w tym jedna wielkolistna, oraz kilka szlachetnych lilaków, róża pomarszczona, oliwnik oraz derenie. Wszystkie rośliny były teoretycznie dopasowane do warunków panujących na wyspie, czyli znoszące słabą ziemię, suszę i silne nasłonecznienie. Ale nie zmieniało to faktu, że dalej wszystko stało w miejscu zamiast rosnąć. Mijały kolejne lata, biegałam z kubłami wody, podsypywałam korą i nawozami, a wszystko dalej rosło jak kawał chleba u gęby.

W 2005 roku krzewy miały 8 lat i ledwo wystawały ponad ziemię, ale delikatnie się zagęściły i zaczęły kwitnąć. To był niewyobrażalny sukces. Stało się jasne, że coś się zmieniło bezpowrotnie. Turzyca powoli zanikała, a ziemia wyraźnie się rozluźniła. Wyspa przestawała być suchą i skutą skorupą. 

2005 rok











W tym samym roku został odtworzony mostek i nagle zyskaliśmy nowy salon ogrodowy, nie trzeba było już biegać dookoła. To co odległe stało się na wyciągnięcie ręki lub nogi jak kto woli.



To wszystko sprawiło że łatwiej się było przyszłym parkiem opiekować. I dwa kolejne sezony wystarczyły by rośliny drgnęły do góry a potem wręcz wystrzeliły. Grunt na wyspie przeszedł metamorfozę, z racji pojawiającej się materii organicznej, tej przynoszonej pod krzewy oraz samych opadających liści, zaczął utrzymywać więcej wilgoci, ruszyły wszystkie pozytywne mechanizmy biologiczne. I w kolejnych latach, zazieleniła się, soczystą, różnorodną zielenią i pojawiły się na niej nawet pokrzywy!



Minęło tyle lat odkąd gro krzewów i drzew zapuściło korzenie na wyspie. Nie obyło się bez wpadek i błędów. Do najczęstszych gaf jakie popełniają niewprawieni ogrodnicy, zalicza się sadzenie roślin za gęsto. Nie uniknęłam tego błędu niestety. Teraz kiedy wszystkie posadzone krzewy i drzewa urosły, widać że są zbyt blisko siebie. Trudno, już tego nie zmienię. Teraz kiedy środek wyspy w słoneczne dni tonie w cieniu trudno uwierzyć że nie tak dawno nie było tu nic....







Największą radość czuję w maju kiedy wszystkie krzewy lilaków pokrywają się mnóstwem kwiatów.





Kiedyś się tego parku doczekam, czas galopuje i akurat tu na wyspie z korzyścią dla ekosystemu. Mogę nawet powiedzieć że jestem z siebie dumna że tak wcześnie o tym pomyślałam bo mam szanse dłużej się tym cieszyć. Choć takich drzew jakie tam były, chyba nie mam szansy doczekać.
Będę jeszcze na wyspę powracać w przyszłości bo wiąże się z nią kilka ciekawych opowieści których nie opisałam tym razem. Ale gdybym to zrobiła wyszła by z tego powieść ;)