Wiem że post będzie długi ale tak mi
się go pisałoooo i pisałoooo... jednak warto doczytać do końca
;)
Od czegoś zawsze trzeba zacząć,
gdzieś musi być wielki początek. Więc dziś powspominam odległe
w czasie „ogrodowe działania”. Czyli post z serii dawno dawno
temu na dzikim zachodzie a dokładnie na Wyspie.
Rok 2003
Ale zacznę od dawniej niż dawno,
czyli od czasów kiedy nie było mnie na świecie!
Wyspa, bo o niej będzie mowa, to twór
stary, starszy niż dwór i drzewa w parku. Otoczona wodą rzeki i
starorzecza była jak pilnie strzeżona przez bagna twierdza.
Nie wiem kiedy dokładnie powstał na
niej park ale myślę że było to działanie trochę zamierzone a
trochę proces naturalny. Tak czy inaczej w XIX wieku i na początku
XX park był już porządnym drzewostanem. Na wyspę prowadził most
i podobno znajdowała się na nim altana w kształcie pagody. A w
wodzie okalającej pływały tak okazałe ryby że polowano na nie ze
śrutówki.
Obrzeża założenia stanowiły lipy i
kasztanowce zaś wnętrze porastały drzewa iglaste i liściaste.
Wśród nich na pewno były świerki i sosny wejmutki, bo
pozostałości takiego układu są widoczne do dziś. Ostał się jeden świerk który na dodatek ma zupełnie łysy czubek. Chyba z rozpaczy tak wyłysiał, dając lokalnym ptaszydłom wymarzony punkt obserwacyjny.
Niestety park na wyspie nie przetrwał
do moich czasów. Za sprawą różnych zawirowań majątkowych i
historycznych. Moczary należały do różnych ludzi. Jedni z nich
byli rozumni, inni niekoniecznie. W czasach bardziej współczesnych,
myślę o latach 60 XX wieku, czyli około 50 lat temu, wyspa stała
się świadkiem wielkiej zbrodni. Za sprawą jednego z ówczesnych
właścicieli, pana K. który wyciął wielkie rosnące na niej
drzewa ogałacając środek.
Kiedy w latach 70 nastała era mojej
rodziny. Ojciec był zmuszony posprzątać pozostałości tej
bestialskiej rzezi. Karpy drzew były tak wielkie, że by je usunąć
trzeba było użyć gigantycznego spychacza a potem podpalić.
Podobno paliły się kilka miesięcy. Wyciętych drzew pan K. nie był
w stanie przetransportować z wyspy więc ich martwe cielska, usuwane
były kolejne lata. Chodziły słuchy że były to lipy, które
stanowiły trzon parku. Ale mam pewne podejrzenia że mogły to być
jesiony. Niestety już się tego nie dowiem. Myślę że te lipy nie
były jedynymi ofiarami, bo nasadzenie zawierało więcej drzew, choć
część z nich mogła nie przeżyć rozpędzających się od zachodu
wiatrów lub być mniejszych gabarytów i zostać usunięta wcześniej
np. na opał. Bo w czasach powojennych utylitarność rzeczy górowała
nad ich wartością estetyczną...po co komu drzewa w zimie?
Potem następował powolny upadek
parku- już nie parku, zawalił się stary most, wyspa zdewastowana i
zdegradowana popadła w zapomnienie.
By pójść na spacer trzeba było
obejść cały staw Podkowę by cienkim przesmykiem nad rzeką dostać
się na słoneczną platformę wyspy. Która na skutek regulacji
opływającej jej rzeki, straciła swoją półokrągłą formę i od
strony Utraty znacząco się spłaszczyła.
Odkąd ja ją pamiętam była taką
smutną pustynią, porośniętą miękką turzycą która kładła
się jak cienkie włosy na jej łysinie. Na środku zaś rosła sosna
wejmutka smukła jak zapałka, o koronie w kształcie chorągiewki.
Brzegi od wschodu zajmowały lipy i jeden piękny kasztanowiec zwany
księżniczką. Ziemia pod stopami była ubita i twarda jak skała
dlatego roślinność prezentowała się wyjątkowo skromie.
Można było nic nie zmieniać, ale
wtedy wpadłam na pomysł że „ja chce parku” takiego z wysokimi
drzewami, cienistego i pachnącego, wyspy zieleni i szczęśliwości.
Miałam wizję ścian z bzu i miejsca do gniazdowania dla chóru
słowików. Alejek z krzewów okalających wysokie drzewa. Poza tym,
stawało się dla mnie jasne że stare drzewa w parku potrzebują
jakiegoś pasa wiatrochronnego.
Byłam wtedy bardzo „młodziutka”,
i nie posiadałam żadnej specjalnej wiedzy ogrodniczej,
odpowiedniego sprzętu oraz pieniędzy na zakup sadzonek wymarzonych
drzew i krzewów. To było 16 lat temu.....
Rodzina podeszła do pomysłu z
duuuuużą rezerwą. Chyba nikt nie wierzył że dziecko się uprze i
zrobi. A we mnie kiełkował duch szalonego ogrodnika. Był marzec
1997 roku, zimno i strasznie wietrznie, kiedy rozpoczęłam
zasiedlanie ugoru. Szło niesamowicie opornie, bo ziemia i ta turzyca
były nie do przebicia szpadlem, używanym pierwotnie do mieszania
cementu, więc takim w „dobrym gatunku i kondycji”.
Jako sadzonki mojej ściany bzu
posłużył odrosty wszystkich lilaków z ogrodu i okolic. Trudno
powiedzieć bym je wykopała, one raczej były wyrwane z korzeniami.
Zaś do zadrzewiania użyłam, samosiejki grabów, brzozy,
kasztanowców i lip znalezione po różnych kątach moczarowego
bagienka. Co było podyktowane założeniem że na wyspie ma rosnąć
to co w całym parku.
Może byłoby łatwiej gdyby nie ten
feralny szpadel a może i nie. Ale prawdziwego szaleńca i kiepska
łopata nie zniechęci. Plan był prosty a właściwie okrągły. Na
środku wyspy miały rosnąć drzewa zaś całość miała okalać
„bzowa alejka” z lilaków i śnieguliczki. Z kolei, od strony
rzeki planowana była słoneczna polana.
Siedziałam tak z nosem przy ziemi
rozrywając dań by w jej zagłębienie wepchnąć wyrwane spod
lilaków odrosty korzeniowe, gdy nagle zerwała się straszna
wichura. Coś mnie tknęło by wrócić do domu, kiedy nagły podmuch
wiatru na moich oczach złamał sosnę wejmutkę niczym trzcinkę.
Stałam tam jak wryta, bo sosna upadając pogrzebała pod sobą mój
wspaniały szpadel!!!
To był dla mnie wielki cios, bo było
to drzewo wyjątkowe i stanowiło jedno z moich ulubionych na
terenie. Rodziło długie, piękne szyszki, oblane życicą niczym
lukrem, a jego igły były miękkie i srebrzyste. Nie dawała mi też
spokoju świadomość że o mały włos nie poległabym na froncie
wraz ze szpadlem.
Oto co mi z niej zostało...kikut.
Po dłuższej przerwie wróciłam do
sadzenia swojego parku ale już z zdecydowanie mniejszym entuzjazmem.
Od wiosny 1997 roku zaczęło się
odliczanie czasu. Krzewy rosły marnie, powiedziałabym że stały w
miejscu. Drzewa miały przyrosty roczne kilku milimetrowej długości,
co było wyczynem wręcz obłędnym. Miałam więc gruntową uprawę
bonzai i to bez konieczności korygującego cięcia.
Po paru latach dorobiłam się ;)
środków, by dokupić kilka okazów drzew oraz krzewów. Na wyspie z
fanfarami został posadzony sporych rozmiarów wiąz, jawor, buk,
sosny czarne i lipy, w tym jedna wielkolistna, oraz kilka
szlachetnych lilaków, róża pomarszczona, oliwnik oraz derenie.
Wszystkie rośliny były teoretycznie dopasowane do warunków
panujących na wyspie, czyli znoszące słabą ziemię, suszę i
silne nasłonecznienie. Ale nie zmieniało to faktu, że dalej
wszystko stało w miejscu zamiast rosnąć. Mijały kolejne lata,
biegałam z kubłami wody, podsypywałam korą i nawozami, a wszystko
dalej rosło jak kawał chleba u gęby.
W 2005 roku krzewy miały 8 lat i ledwo
wystawały ponad ziemię, ale delikatnie się zagęściły i zaczęły
kwitnąć. To był niewyobrażalny sukces. Stało się jasne, że coś
się zmieniło bezpowrotnie. Turzyca powoli zanikała, a ziemia
wyraźnie się rozluźniła. Wyspa przestawała być suchą i skutą
skorupą.
2005 rok
W tym samym roku został odtworzony mostek i nagle zyskaliśmy nowy salon ogrodowy, nie trzeba było już biegać dookoła. To co odległe stało się na wyciągnięcie ręki lub nogi jak kto woli.
To wszystko sprawiło że łatwiej się
było przyszłym parkiem opiekować. I dwa kolejne sezony wystarczyły
by rośliny drgnęły do góry a potem wręcz wystrzeliły. Grunt na
wyspie przeszedł metamorfozę, z racji pojawiającej się materii
organicznej, tej przynoszonej pod krzewy oraz samych opadających
liści, zaczął utrzymywać więcej wilgoci, ruszyły wszystkie
pozytywne mechanizmy biologiczne. I w kolejnych latach, zazieleniła
się, soczystą, różnorodną zielenią i pojawiły się na niej
nawet pokrzywy!
Minęło tyle lat odkąd gro krzewów i
drzew zapuściło korzenie na wyspie. Nie obyło się bez wpadek i
błędów. Do najczęstszych gaf jakie popełniają niewprawieni
ogrodnicy, zalicza się sadzenie roślin za gęsto. Nie uniknęłam
tego błędu niestety. Teraz kiedy wszystkie posadzone krzewy i
drzewa urosły, widać że są zbyt blisko siebie. Trudno, już tego
nie zmienię. Teraz kiedy środek wyspy w słoneczne dni tonie w
cieniu trudno uwierzyć że nie tak dawno nie było tu nic....
Największą radość czuję w maju kiedy wszystkie krzewy lilaków pokrywają się mnóstwem kwiatów.
Kiedyś się tego parku doczekam, czas
galopuje i akurat tu na wyspie z korzyścią dla ekosystemu. Mogę
nawet powiedzieć że jestem z siebie dumna że tak wcześnie o tym
pomyślałam bo mam szanse dłużej się tym cieszyć. Choć takich
drzew jakie tam były, chyba nie mam szansy doczekać.
Będę jeszcze na wyspę powracać w
przyszłości bo wiąże się z nią kilka ciekawych opowieści
których nie opisałam tym razem. Ale gdybym to zrobiła wyszła by z
tego powieść ;)
O! już koniec? szkoda... czytało się cudownie ;-) fascynująca mogłaby być ta powieść ;)
OdpowiedzUsuńWyspa potrzebowała po prostu czasu i... miłości, aby wrócić do życia.
Ale jednego nie rozumiem: na ch* pan K. wycinał te drzewa?! skoro zostawił je tam, gdzie padły, nawet ich nie użył?! Przeszkadzały mu??
pozdrawiam ;)
Ano nikt nie może zrozumieć po co wyciął, on miał dwie idee przewodnie
Usuń1.budowa obory, ciął nawet okna z dworu w tym celu.
2.Wyzysk miejsca do cna ze wszystkiego co się dało.
To był bardzo prosty człowiek zresztą nie anonimowy, kupił bagienko za pieniądze swoje brata który siedział w więzieniu za aferę gospodarczą. Pisały o tym gazety w latach 60' ;)
Jego po prostu nic nie obchodziło, może potrzebował opału? a może miał jedynie odpał ;)
Nie mógł ruszyć drzew bo były zbyt duże i w tamtym czasie nie było takiej możliwości bo dookoła było bagno, rzeka była nieuregulowana. Udało się to posprzątać w momencie regulacji rzeki.
Nie ma to jak uparta kobieta;-)
OdpowiedzUsuńOj jak ja się wtedy uparłam...
UsuńJesteś konsekwentna :-)
OdpowiedzUsuńPiękna wyspa, szczególnie latem bym lubiła ją odwiedzać...
Ja na niej bywa kilka razy dziennie bo to miejsce szaleństw dla moich psiaków ;) W lato jest miłe ale wiosną najpiękniejsze
UsuńMiłość do zielonego + upór kobiety i cud gotowy :)
OdpowiedzUsuńTeż po przeczytaniu pomyślałam, że już , że to już wszystko a miało być dłuugo :)
Znam to uczucie, gdy dużo pracy i wody kosztuje każdy kwitnący kwiatek bzu. Też posadziliśmy bez z odzysku wzdłuż płotu, na glinie i żużlu. Przez pięć lat ma 80 cm wzrostu.:)))
Jaka radość gdy zakwitł :)))
Pozdrawiam
Oj wyobrażam sobie jak się napracowaliście na tym żużlu na te kwiaty ;) 80 cm to ja uzyskałam po 8 latach!!! ale potem jakoś tak wystrzeliły te krzewy.
UsuńKurczę mogłam napisać drugie tyle :)) może szkoda że cięłam ten tekst na długie wieczory zimowe ;)
Szkoda ;-)
UsuńAle zawsze możesz napisać jeszcze.
Napiszę jeszcze ;) obiecuję!
UsuńFajna opowieść... Aniu spędziłam własnie upojną godzine nad mapą i cóż się okazuje. Jasteśmy prawie ogrodniczymi sąsiadkami. Tylko moja "posiadłość" ma wielkość 300m2, ale nie przeszkadza mi to ciszyć sie ogrodnictwem. Czy wpuszczasz do swojego ogrodu obcych? Z miłą przyjemnością bym sie wprosiła.
OdpowiedzUsuńEG
Nie dawałam Ci spokoju? Wpuszczam obcych-nie obcych ;) Proszę napisz do mnie na kontakt starej oranżerii (znajdziesz na stronie) to się umówimy dokładnie :)
UsuńCzyli i dla moich maluchów jest nadzija- że za kilka lat i one strzela.
OdpowiedzUsuńTeż rosną na słabej glebie?
UsuńNadzieja zawsze jest ;) ja musiałam poczekać prawie 10 lat
Szczerze- to ja jestem taka zielona w ogrodnictwie ze az wstyd. Mam glebe gliniasta, malusi ogród i na dodatek około 100 kg psów do niszczenia hihih. No nie jst to piach, ale ja bym chciała szybciej i juz takie wiiiieeeelkie drzewa
UsuńGliniasta gleba jest zupełnie fajna ;) lepsza niż piach!!! Trzeba ją ciut rozluźniać kompostem i naprawdę wszystko powinno rosnąć. Z własnego doświadczenia Ci powiem że lepsze małe i średnie drzewa i krzaki niż wielkie które słabo się przyjmują i potrafią też stanąć w miejscu zamiast rosnąć.
UsuńA co do 100kg psów do niszczenia to ja mam 320kg psów do niszczenia ale o dziwo więcej z nich pożytku niż strat ;)
Ciekawa historia. Mogłabym napisać, że bardzo mi bliska, bo też zastaliśmy podobne pobojowisko z mężem 2 lata temu w siedlisku po jego pradziadkach. Najbardziej bolał mnie widok wielkich pni po drzewach, wyciętego starego sadu, nadpalonych pni jabłoni. To co uratowaliśmy osiedlając się tu, to niewiele ale jednak.Odbudowa takiego drzewostanu trwa dziesiątki lat. Masz szansę jeszcze zobaczyć swoją pracę. My już mamy mniej czasu :)Podziwiam Twój zapał i upór. Jesteś wspaniałym przykładem dla młodych ludzi,że można robić pożyteczne i wielkie rzeczy i wcale nie trzeba daleko szukać spełnienia. Pozdrawiam serdecznie Monika
OdpowiedzUsuńWierzę że widok tych pni Ciebie bolał, ja na szczęście nie widziałam tych wyciętych lip. Niestety drzewa wycina się szybko a czeka się na nowe długie lata.
UsuńA spełnienia można szukać blisko i daleko ważne by je znaleźć.
Uwielbiam oliwniki- ich niesamowity zapach.
OdpowiedzUsuńUdało Ci się zrealizować marzenie- spełniają się, prawda? Wymaga to czasu, ale można.
Czas posadzić nowa wejmutkę. Co o tym myślisz ?
Ja osobiście ubarwniłabym brzeg rzeki roślinami błotnymi i nadwodnymi , rodzimego pochodzenia, choć i obcego pochodzenia są śliczne.
Dostałaby wyspa lekkości ich kwiecia.
Jakie jest Twoje zdanie ?
Czy spełniłam marzenie myślę że je spełniam...proces trwa.
UsuńCo do sosny wejmutki to były już 3 próby, niestety za każdym razem dopadała je rdza wejmutkowo-porzeczkowa i w końcu zamierały :( Bardzo chciałam mieć kolejną taką sosnę.
A co do brzegu rzeki to nie jest on do "ukwiecenia" bo w tym miejscu rzeka płynie w bardzo głębokim korycie o wysokości 3 metrów. Może tego nie widać bo rośnie trzcina. Ale w czasie wiosennych roztopów czy mocnych deszczy to koryto się wypełnia wodą więc do typu zagospodarowania się nie nadaje. Od takich zabaw mam brzegi stawu Podkowy i na tym poprzestanę ;) W szaleństwie trzeba się ciut ograniczać!
Niesamowita historia! przeczytałam jednym tchem!
OdpowiedzUsuńTrafiłam tu po programie "Maja w ogrodzie" bo mnie moczarowy ogród urzekł! I jakież było moje zaskoczenie, że jestem na "liście blogów"
Pozdrawiam ciepło i życzę by cały czas marzenia się spełniały i by ciągle było coś do zrobienia!
Hihihi tak to bywa, a ja Ciebie podglądam blogowo od dłuższego czasu choć miałaś przerwę w związku z macierzyństwem ;)
UsuńJak chodzi o moczarowy to tu zawsze będzie coś do zrobienia, a marzenia które się spełniają nich się spełniają, choć mam nadzieję że spełnią się jeszcze te niezrealizowane ;)
Aniu - dodajesz wiary takimi postami.
OdpowiedzUsuńSiedlisko nasze wymaga masę pracy. Tylko nie wiemy co najpierw. Koniecznie musimy zasadzenia drzew zrobić, mamy sporo już sporawych lip samosiejek, ale chcielibyśmy inne, krzewy różne i owocowe drzewka.
I jak czytam Twoje opowieści i widzę efekty Twoich zmagań na zdjęciach, to mi się chce.
Buziaki za wsparcie.
PS. Laptok działa, net też.
Od drzew warto zacząć bo się na nie czeka długo. Krzewy zawsze można dosadzić ;)
UsuńCieszę się że laptopik działa i czekam na zaległe posty u Ciebie ;) Mój jak widać (mogę dodawać komentarze) też zaczął!
Wspaniała opowieść!
OdpowiedzUsuńCiepłe pozdrowienia :)
Pozdrawiam i ja ciepło!
UsuńKiedyś od mojej Mądrej Przyjaciółki usłyszałam, że drzewa należy sadzić, gdy się jest bardzo młodym, żeby zdążyć zobaczyć, jak się rozrastają, tylko, że młodzi o tym nie wiedzą... Dobrze, że Ty wiesz. Piękna opowieść i niech Ci Twoje drzewa rosną!
OdpowiedzUsuńzapraszam na link party :)będzie mi bardzo miło jeśli weźmiesz udział;)
OdpowiedzUsuńwww.speckled-fawn.blogspot.com
Nieustannie podziwiam..i pozdrawiam,to Twoje miejsce na ziemi jest zaczarowane :))
OdpowiedzUsuń