Rosła kalina z liściem szerokim.....
Niestety nie rosła nad modrym potokiem
w gaju, a pomiędzy blokami na jednym z Warszawskich skwerków, co
było jej wielkim życiowym problemem.
Korzenie zapuściła w lichej glebie,
blade liście wystawiała do resztek promieni słonecznych
przedzierających się pomiędzy betonowymi ścianami. Nikt się o
nią nie troszczył, nie nawoził...no chyba że okoliczne psy, nikt
też nie przycinał. Okolica ani miła, przyjazna, zielona ani
piękna. Szaro, buro, betonowo i asfaltowo wokoło, a do tego w
gratisie nieświeże powietrze. Czyli wielkie miasto pełną gębą.
Rosła sobie jednak spokojnie i
niespiesznie wzwyż i wszerz, mając na uwadze swój niepewny
wielkomiejski żywot. Wiadomo, ludziom zawsze może „coś do głowy
strzelić” Wytną, przytną i wyrzucą za nic.
Latami się udawało ominąć problemy
nie ruszając się z miejsca. Ale któregoś dnia wspólnota
mieszkaniowa, wpadła na wspaniały pomysł zrobienia porządku z
zielenią przed kalinowym blokiem. I okazało się że ma być:
płotek, trawniczek i obwódka z ligustru. Kalina przestała pasować.
Nie mogła tam zostać, bo psuła całość wysublimowanego
założenia, jakiegoś domorosłego architekta krajobrazu. Kolejne
rady, uchwały i zarządzenia wydały wyrok „Kalina precz”!
No i któregoś dnia, przyszli smutni
panowie z łopatami i zrobili porządek...
Ale, rosnąć na lichej ziemi, nie nad
potokiem, ma też swoje plusy. Krzak był spory ale nie na tyle by
ekipa sprzątająca nie zachciała wyrwać go z korzeniami. Bo po co
się męczyć i wycinać gałęzie by potem wykopać karpę jak tak
można raz „siup” i po całym problemie...
Kiedy ją zobaczyłam leżała na
szczycie kupy chrustu. Korzeniami powiewała na wietrze w zimny późno
listopadowy wieczór. Połamana i podrapana, obdarta z godności jak
śmieć. Wyglądała tak smętnie, że zwróciła moją uwagę.
No i co Wam mogę napisać....że
zrobiło mi się jej szkoda. To chyba oczywiste! Co więcej wyglądała
na szlachetną, niesztampową zieleń, czym też ogromnie mnie
zainteresowała.
Nie mój blok nie moje podwórko, więc
nie bardzo wiedziałam, co za krzak tak brutalnie potraktowany,
sterczy ze śmietnika. A poza tym ciemno już było, jak na późny
listopad przystało.
To zresztą dobrze bo może nie
rzucałam się tak w oczy jak pomknęłam jej na ratunek. W sumie
grzebanie w śmietniku nie jest moim głównym zajęciem i mogłam
wydawać się z lekka niezdarna w tym akcie pomocy. Szczególnie że
byłam ubrana „po miejsku”, czyli bez typowych gumofilcy ;) oraz
nieprzygotowana na sypiącą się z rośliny ziemię. Samochód
również nie był.....
Po wyplątaniu krzak okazał się
krzaczorem, ale to mnie zupełnie nie zniechęciło, bo skoro taka
akcja to trzeba ją doprowadzić do końca!
Trzeba tu dodać że jedyną
możliwością ratunku było wpakowanie kaliny do nowego samochodu
mojej przyszłej teściowej...niedużego samochodu, co zapewne dodaje
kolorytu całej sprawie.
Kiedy zdobycz, a właściwie
księżniczka z wieży chrustu, wpakowana na „wduś” znalazła
się już w drodze do nowej i świetlanej przyszłości, zaczęła
przypominać nam o swojej nieciekawej przeszłości i wszystkich
aspektach zeszmacenia jakiemu była poddana. Ciepłe powietrze
uwolniło aromaty okolicznych czworonogów, które najwyraźniej
często korzystały z okazji by podlać krzak z każdej możliwej
strony.
Jedyne co mogłam zrobić to zmyć tą
zbiorową hańbę wrzucając krzak w całości do stawu, po
przyjeździe do Moczarowego ogrodu.
To była naprawdę późna jesień, ale
na szczęście jeszcze bez śniegu i mrozu. Choć po kąpieli trzeba
było szybko poszukać nowego miejsca dla niespodziewanego przybysza.
Jestem słaba, w planowaniu ogrodu na szybko, ale tym razem nawet
specjalnie się nie zastanawiałam nad decyzją, bo krzak mógł tego
wszystkiego i tak nie przeżyć. I tak na „łapu capu” wybrałam
kalinie miejsce w alejce do powozowni. Sadząc, że co ma być to
będzie. To było 7 lat temu....
Zima tego roku była łagodna i jakież
było moje zdziwienie kiedy wiosną mój nabytek ochoczo wypuścił
nowe liście i pędy. Okazało się wtedy że to kalina hordowina
Viburnum lantana
Miło, bo takiej
nie posiadałam w kolekcji.
Po pierwszym roku.....
Roślina ta kwitnie
w maju lub czerwcu po czym zawiązuję owoce najpierw zielone, potem
czerwieniejące by w efekcie osiągnąć kolor czarny.
Liście faktycznie
ma szerokie, sztywne i od spodu pokryte delikatnym szary kutnerem,
opadają one dopiero po silnych mrozach. A nawet się częściowo pięknie przebarwiają, mimo że mój egzemplarz rośnie w cieniu.
Ogólnie ładny
krzak o luźnej koronie u mnie na razie ponad 4 metrowy.
Tu pierwsza w szeregu.
W lato porasta ją fasola ozdobna, by dodać zielonemu zakątku trochę koloru.
Kalina się
przyjęła, ma się świetnie. Urosła w te kilka lat tak jak nie
urosła przez ponad 15 rosnąć pod blokiem. Chyba uwierzyć nie może
w swoją historię, ja trochę też nie, że tak nam się udało.
Gdybym wiedziała
posadziłabym ją gdzie indziej. Bo w tej lokalizacji ma może trochę
za ciemno i słabiej kwitnie i owocuje, ale już jej nie przesadzę
nie miałbym serca, swoje już przeszła ;)
Styczeń 2006 roku.
Styczeń 2013
PS ;)
Mam pewną awarię z którą walczę już kilka dni, nie mogę dodać komentarzy, ani u siebie ani na zaprzyjaźnionych blogach ;( Trzymajcie kciuki że się jakoś z blogerem dogadam....)