Napawam więc oczy kolorowymi zdjęciami z których wręcz
wylewa się bujny i soczysty w kolory i wzory ogród – marzenie. Nie wątpliwie obiekt godny naśladowania i
bardzo w „moim stylu” Zamówiłam sobie książkę by rozpalić ostatnio z lekka
przygasły zapał do ogrodu. I coraz bardziej nabieram przekonania że
najtrudniejsze jest pierwsze 50 lat a potem wszystko idzie już gładko.
Czyli jak by nie liczyć mam jeszcze 40 przed sobą. Kalkulując ile byłam w stanie zrobić przez
ostatnie 4 to może ciut mniej. Ale nie w tym rzeczy by zrobić, jest jeszcze
cały problem by utrzymać w dobrej formie, a to już wymaga zdecydowanie więcej
zachodu.
Moczarowy Ogród tym różni się od ogrodu Beth Chatto że
wcześniej był już ogrodem, nie powstawał od zupełnego zera na piasku czy mule
ale można rzec „nastałam na tym co zastałam”. Sama nie wiem czy to czyni go
łatwiejszym…Czasem wręcz przeciwnie, chciałbym może ciut inny układ, więcej przestrzeni i perspektywę, a tu drzewo na środku, tam krzaki. Niby można by było
wycinać (krzaki oczywiście nie drzewa) ale dla mnie to tak czy siak dewastacja
i takie pomysły parują mi z głowy bardzo szybko. No więc może nie jest to to co
bym chciała ale i tak jest dobrze.
W sumie od 2004 roku intensywnie działam na terenie
Bagienka. Oprócz historii na Wyspie, reszta ogrodu zaczęła być kolonizowana w latach 2003-2004. Wcześniej nasze prace w ogrodzie były bardziej spontaniczne oraz przeplatane długimi tygodniami braku zainteresowania i okresami totalnego zapuszczenia. Ale to czasy kiedy były może ciut inne priorytety a dwór wymagał
więcej uwagi niż ogród…
Tak naprawdę pozostaje pytanie czy Moczarowy jako Park
podworski choć przez chwilę swojej 300 letniej kariery przestał być ogrodem?
Bo co czyni z miejsca ogród?
Ręka ludzka prawda?
To że ktoś coś w nim sadzi intencjonalnie, że go zmienia, że
w nim przebywa, że czasem coś zarasta a potem jest koszone. A do tego rosną w
nim rośliny które są użyteczne człowiekowi.
Patrząc na sprawę w ten sposób nigdy nie przestał być
ogrodem….więc wygrałam te 50 lat z dniem kiedy otworzyłam furtkę do tego
tajemniczego miejsca, chcąc go odtworzyć-stworzyć-mieć.
W czasach mojego dzieciństwa najbardziej zainteresowaną tym
co rośnie w tych chaszczach wokoło była Ajka – moja babcia. Ajka rokrocznie
wydawała wojnę pokrzywom, pieliła do upadłego wątłe, już za mojej pamięci,
peonie oraz jakieś inne resztki świetności dawnej, lub tego co moja mama bez
ładu wsadziła w ziemię i miała nadzieję że samo urośnie.
Co wtedy rosło w ogrodzie…dzieci ;), czyli najpierw mój brat
a potem ja, a po za tym trochę liliowców-które nazywaliśmy smolinosami, maki
wschodnie, ciut zdziczałych irysów, pojedyncze malwy oraz jedna hosta…no i
oczywiście te wszystkie drzewa i większość krzewów które oglądacie na
wstawianych na blogu zdjęciach. Ot cały majątek.
Zdjęcie z lat 70' taras południowy.
To był poligon dla wytrwałych wojowników… W ogrodzie
południowym schodząc po schodkach trafiało się na morze podagrycznika z którego
wystawały mirabelki, sosny i ta jedna kalina.
Z jakiś niewyjaśnionych powodów na tarasie południowym
podagrycznik był mniej bujny i tam coś jeszcze rosło. A może po prostu częściej
tam bywaliśmy, ktoś coś wyrwał, podciął wydeptał i jakoś widać było rosnące tam
rośliny…
No i tu moim zdaniem było sedno sprawy… jak ma być coś widać
to często trzeba widok na to coś wykosić…wiem proste banalne ale działa.
Przed domem był
„trawnik” i rozłożysty jałowiec, który już Wam prezentowałam na zdjęciach. Tyle
że ciężko mieć trawnik jak się nie ma kosiarki … To znaczy ma się kosiarkę ale
nie koniecznie do trawnika.
Były takie czasy kiedy ów „trawnik” dwa razy w sezonie
koszony był wielkim traktorem i kosiarką talerzową a że nigdy nie był zbyt
równy, to efekty zrytej łąki były nieuniknione. Dla mnie to koszenie było
zawsze traumatyczne. "Meduza", bo tak wdzięcznie nazywała się ta niszczarka do
zieleni, wydawała z siebie straszliwe dźwięki, a mi nie wolno było wychodzić z
domu, bo wylatujące spomiędzy talerzy kamienie mogły zabić.
Nie da się ukryć że przy takim sprzęcie trudno było mieć
trawnik…
Czasem moja mama
próbowała walczyć z łąką za pomocą kosy, ale od razu było widać że jest
miastowa…
Kosa jako kosiarka sprawdza się tylko w rękach
wykwalifikowanego kosiarza. Obkoszenie trawnika zajmowało pół dnia i dawało komiczne
rezultaty, część trawy leżała, inna stroszyła się jak kogucik a może 1/3
poddawał się tępemu zazwyczaj narzędziu.
W walce o kulturę otoczenia pojawiła się z początkiem lat 90
kosiarka MF samobieżna…cud techniki produkcji jeszcze Czechosłowackiej. Sprzęt był jednak piekielnie ciężki, co
więcej nie do odpalenia. Generalnie widziałam ją w użyciu może raz, kiedy udało
się ją jakimś fartem uruchomić. Może to zresztą dobrze że była niesprawna, jako
że trudna w użytku i wyjątkowo niegramotna to podejrzewam że straty w
ludziach i sprzęcie mogłyby przytłoczyć korzyści z posiadanego czegoś na kształt trawnika.
Dlaczego zeszłam z zakładania ogrodu i jego historii do
poziomu trawy? Bo to wbrew pozorom ważny poziom. Od którego często się zaczyna.
I my też od niego zaczynaliśmy. Jak by nie wyglądało przyszłe marzenie o
zielonej enklawie pierwsze co bardzo często trzeba zrobić to wyczyścić teren i posiać trawę.
Trawa, krzewy i drzewa to dobry początek, a potem można w tym wszystkim
wytyczać ścieżki, wykreślać rabaty i stawiać małą architekturę. Ile ogrodów
zaczynało swoją bujną ewolucję od bycia trawnikiem z garstką krzaczków lub
żywotnikowym szpalerem? Oj wiele…
Kiedy więc zapałałam chęcią posiadania „prawdziwego ogrodu”
jasne było że trzeba zacząć od kosiarki. Takiej do trawników, nie łąki, małej i
zwrotnej a nie wielkiej i trudnej w obsłudze. A do tego kobiecej ale
wydajnej. Sami rozumiecie trudne
zadanie.
Jak blondynka ma problem to zawsze się znajdzie jakiś Pan co
pomorze ;) Pomoc blondynce to swoista misja dla niektórych panów ;).
Ale mi się akurat poszczęściło bo Pan miał dobre pomysły i
dzięki niemu stałam się posiadaczką pomarańczowego wybawienia. O tyle było to
WOW 10 lat temu że mieliło trawę, nie trzeba było latać z koszem na kompost, oraz
tak naprawdę miało największą szerokość koszenia, w zakresie moich możliwości
finansowych. Ideał był nieosiągalny ale to co było ocierało się o niego prawym
bokiem ;).
No i od wiosny 2004 roku ogród się objawił. Okazało się że
gdzieś pomiędzy tą skotłowaną trawą jest skrzętnie ukryty.
Tak wiem teraz w każdym supermarkecie roi się od różnych
kosiarek ale w latach 80 czy na początku 90 wcale nie było takiego sprzętu w
takiej ilości. Posiadanie trawnika tak
banalne dziś, kiedyś naprawdę było problematyczne. Kosiarka którą kupiliśmy 10
lat temu kosztowała o połowę drożej niż ten sam model teraz…świat ogrodów
zrobił w tym czasie milowy krok o czym może nie wszyscy pamiętają.
Moczarowy ogród też
się zmienił przez ten czas, musiał nabrać ogłady w różnych miejscach i wymagał
coraz to innych sprzętów. Obszar „trawników-chwastników” zwiększył się
trzykrotnie i moje pomarańczowe WOW przestało dawać radę. W sumie nie wiem kto miał bardziej dość ja
czy kosiarka. Tylko trawnik wokoło ogrodu Oranżerii wymagał godzinnej pracy co
tydzień. Czy słońce czy deszcz, upał czy chłód. W lato po 30 minutach kosiarka
zmieniała kolor z pomarańczowego na czerwony a ja obiecywałam sobie że to już
ostatni raz, wiedząc że ze tydzień znowu sobie to obiecam.
No i obie zaczęłyśmy dostawać zadyszki. WOW przyłapałam na popijaniu
oleju, a na dodatek odpadło od niej kółko co zdecydowanie pogorszyło mi komfort
pracy, a mój kręgosłup stał się „moralnym”, przypominając mi o tym że to nie
kobiece zajęcie. Świat się zawalił zestarzałyśmy się z WOW i potrzebna nam była
pomoc większego kolegi.
Nie oszukujmy się po takim czasie mogłyśmy mieć już dość, tyle wspólnych motogodzin na strzyżeniu niesfornych fryzur wszystkich
trawników może dać w kość lub w kręgosłup.
No i pojawił się on ;) wymarzony i wyśniony. WOW poczuła że
pokryje się rumieńcem z rdzy, ale dla niej ten młodzian to wybawienie od
śmierci silnikowej. Chyba mi jednak wybaczy że pozostanie do wygładzania rantów
trawnika.
Pan śliczny przybył z odsieczą w październiku czyli na koniec
sezonu a już się popisał. Teraz to trawniki-chwastniki koszą się same ;) a jaka
oszczędność czasu. Ale w porównaniu do pomarańczowego żuczka o którym już Wam
pisałam TU to słabeusz i mięczak. Ale jak jest miękka trawa i płaski teren to
pole golfowe ma się na jedno skinienie.
Przekładam kolejne karty książki o ogrodzie Beth Chatto, na jednej z nich pięknie rozrysowany plan rozległego ogrodu i szkółki roślin...wiem że starsza już Pani, nie opiekuje się nim zupełnie sama...
Jak chce się mieć takie piękne wielkie ogrody to trzeba mieć
albo armie ogrodników albo całą galerię sprzętu, nawet do drapania drzew po
plecach, bo inaczej nici z marzeń. Przekładam kolejne kartki w książce o
ogrodzie Beth Chatto i wiem jedno mam całe życie by dojść do tego poziomu,
można liczyć jedynie na gen długowieczności. I nie jedno WOW oraz Pan Śliczny
się w tej długiej drodze przyda bo w każdym ogrodzie znajdzie się coś do
koszenia.
Tak się złożyło, że byłam w ogrodzie Beth Chatto i poznałam właścicielkę - już bardzo mocno starszą panią. Ogród jest rzeczywiście zachwycający, często wracam do zdjęć i filmu, który tam kupiłam, wiele miejsc i kompozycji chciałoby się przenieść, bo są znakomite. Prawdą jest, że ogród B. Chatto powstawał od zera, a efekt tworzył się latami i tak jest chyba z większością ogrodów teraz, w Polsce - powstają na gołej ziemi. Masz niesłychane szczęście, że możesz tworzyć swój ogród w ramach starego parku.
OdpowiedzUsuńJa zdecydowałam kiedyś tam opuścić dojrzały ogród i zacząć nowy od gołego pola, toteż bardzo zazdroszczę (no, tak pozytwnie;) właścicielom podobnych do Twojego założeń.
Wzruszająca opowieść o kosiarce spersonifikowanej:).
A co do genów, to zauważyłam że ogrodnicy dożywają długich lat, widać ta praca dobrze wpływa na długowieczność. Pozdrawiam.
To ja zazdroszczę takiej wycieczki do ogrodu Beth Chatto :) Książka mnie trochę rozczarowała, bardzo dużo zdjęć i portretów roślin a zbyt mało (w moim odczuciu) zdjęć założeń - ogólnego widoku :)
OdpowiedzUsuńPrawda o starych i nowych ogrodach jest taka że czasem jednak łatwiej jest założyć coś od zera, a tak po wielu latach i wielu właścicielach w ogrodzie jest tyle "błędów" że trudno w nim uzyskać pożądany wygląd. Wszystko ma swoje blaski i cienie ;)
Jak się spędza tyle czasu z jakimś sprzętem to on juz jak członek rodziny ... i to taki bardzo bliski :)
OdpowiedzUsuńTeż mam swoją kosiareczkę, już pełnoletnią, gadam z nią jak koszę :)
Zawsze oglądając cudowne, bardzo rozległe, ogrody to sie zastanawiam ... przecież jedna osoba nie jest w stanie, nawet mając super sprzęt, tego dokonać.
Z zazdrością oglądam przepiękne rabaty i obiecuje sobie, że w tym roku to więcej czasu poswięce na swoje rabatki :)
I ciągle jestem pod wrażeniem Twojego ogrodu :)
Pozdrawiam
Piękny masz ogród :) Ja swój dopiero zaczynam zakładać od podstaw. Dużo pracy i czasu to wymaga, ale i wiele satysfakcji z tego mam. A oglądanie Twojego pięknego ogrodu cieszy oczy i pozwala nabrać inspiracji :)))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Wzruszająca historia. Nie sądziłam, że ktoś jeszcze, oprócz mnie, tak potrafi o kosiarkach - od maleństwa z marketu na kabelku, którym kosiłam areały, do markowego traktorkowego wypasa w cenie... no mniejsza z tym. W końcu samochód nie musi być aż taki, a kosiarka jak najbardziej.
OdpowiedzUsuńTwój blog jest bardzo ciekawy. Cieszę się, że odkryłem.
OdpowiedzUsuńAuksė
Ale widzisz, już coś ci świta, że bez armii (no, może jakiegoś plutonu;-)) ogrodników to, z czasem, ciężko będzie... bo będzie.
OdpowiedzUsuńMasz piękny trawnik. Co to za trawa rośnie? Trawa uniwersalna?
OdpowiedzUsuń